środa, 26 kwietnia 2023

2. Historia o pożarze w oparach absurdu

Podczas swojej pracy za granicą spotkałam się z tak bezczelnym przypadkiem wyzysku i braku szacunku do siebie i swojego zdrowia, że głowa mała. W jakim kraju to było, nie jest istotne. Ważne jest, że pracowałam wówczas przez agencję pracy na pewnym magazynie. I chcę jeszcze dodać, że na tym magazynie byli zatrudnieni ludzie przez trzy różne agencje, z czego z mojej było ich zatrudnionych najmniej. Oczywiście były też osoby zatrudnione bezpośrednio w firmie zajmującej się obsługą magazynu. Jednak większość z tych ludzi była z kadry zarządzającej. Na magazynie pracowała ich dosłownie garstka (Polaków).

Jadąc w piątek rano do pracy nie przeczuwałam i nie podejrzewałam, że do niej nie zostanę wpuszczona. Kiedy bowiem dojechałam na miejsce okazało się, że magazyn w którym miałam pracować ogrodzony jest taśmą, a na miejscu stoi straż pożarna. Podchodzę do stojącej w pewnym oddaleniu grupki kolegów z pracy i pytam, co się dzieje. Okazało się, że hala obok zaczęła się palić i jest zagrożenie, że ogień rozprzestrzeni się również na magazyn, w którym pracowałam. Jeśli kogoś interesuje, co dokładnie się zapaliło to mam smutną wiadomość – nie pamiętam. Pamiętam tylko, że chodziło o jakąś lodówkę, czy inną zamrażalkę, która wywołała pożar i wszyscy się bali, że ogień pójdzie na stojące niedaleko beczki z paliwem, olejem, czy inną substancją łatwopalną i wybuchającą.

Kiedy tak stałam, podszedł do mnie przełożony z innego działu, gdyż żadnego z moich bezpośrednich przełożonych jeszcze nie było (co jest dość istotne) i powiedział, że nie ma sensu, bym tak stała, do pracy na razie i tak nie zostanę wpuszczona, nie wiadomo, co dalej, mam wracać do domu i czekać na dalsze instrukcje. Kiedy do godziny 15 nikt się ze mną nie skontaktował, wiedziałam już, że nikt tego nie zrobi, gdyż moja zmiana kończyła się o 17, a poza tym chyba o 15, czy 16 moja agencja zamykała swoje biuro i do poniedziałku do rana nie było możliwości kontaktu. Co jeszcze istotne, niedługo po moim powrocie do domu lokalne władze nadały komunikat o tym, że w rejonie, w którym doszło do pożaru nie wolno otwierać okien, należy unikać wychodzenia z domu, a okoliczna szkoła została zamknięta. Muszę jeszcze dodać, że po powrocie do domu sama zadzwoniłam do agencji, opisałam zaistniałą sytuację, wytłumaczyłam dlaczego nie ma mnie w pracy, na co dostałam odpowiedź, że jeśli w piątek praca ruszy, to na pewno zostanę o tym poinformowana.

W poniedziałek rano pojechałam do pracy jakby nigdy nic, zastanawiając się, co też na hali zastanę i czy w ogóle zostanę na nią wpuszczona (podejrzewałam, że może być zastój przez unoszące się wewnątrz szkodliwe opary, których należałoby się uprzednio pozbyć). Ku mojemu zdumieniu dowiedziałam się, że koleżanki pracujące w innych agencjach i zatrudnione bezpośrednio przez firmę obsługująca magazyn przyszły w piątek do pracy na 5 godzin, tj od godziny 15 do 20. Cieszyłam się, że nikt się ze mną nie skontaktował i nie kazał mi przyjść, gdyż nie byłabym pewna, czy to jest rozsądne. I jakaś siła wyższa chyba nade mną czuwała, gdyż udało mi się nie mieć objawów typowych dla zatrucia, gdyż w piątek po prostu nie zostałam wezwana do pracy. Koleżanki żaliły się, że miały ciężki weekend, pluły czarną substancją, męczył je kaszel i duszności, bolała głowa i ogólnie nie czuły się najlepiej.

Najlepsze jednak dopiero nadejdzie. Musiałam się tłumaczyć przełożonym, dlaczego nie przyszłam do pracy! Bite pół godziny (a może i dłużej?) wyjaśniałam, że jak miałam przyjść, skoro nikt mnie o tym fakcie nie poinformował? Moje tłumaczenia nie docierały do przełożonego, jego zdaniem moim obowiązkiem było dowiedzieć się, czy nie powinnam przyjść! Tłumaczę jak krowie na rowie, że taka i taka osoba będąca kierownikiem tego a tego działu rano powiedziała, że mam wracać do domu i czekać na telefon od agencji. Że dzwoniłam po powrocie do swojej agencji i dostałam potwierdzenie, że mam faktycznie siedzieć na tyłku i czekać na telefon. No to do kogo jeszcze miałam się udać po informację? Mój przełożony z fochem zapisał sobie coś na kartce i poszedł. Pewnie sprawdzał moją prawdomówność. W ramach kary nie dostałam po prostu wynagrodzenia za piątek. Nie żałuję, zdrowie ważniejsze.

I jeszcze jedna rzecz mnie ciekawi: jak można być tak bezczelnym by nakazać ludziom przyjść pracować w zatrutym powietrzu? Bo kadra zarządzająca przyszła do pracy dopiero we wtorek, czy środę. Czyli Ty szary człowieku haruj, truj się i zdychaj, a my będziemy balować i czerpać z tego hajs. Czy to jest moralne? Czy to jest sprawiedliwe? Szkoda, że wtedy cały kraj nie spłonął. Byłoby mniej na świecie tego zła...